Jest coś magicznego w muzyce. Poprawia nastrój, nastawia bojowo, wpędza w melancholię i zadumę, smutek. Doprowadza do łez i do nieskoordynowanych ruchów w zamyśle przypominających taniec (u mnie). Jest jak lek. Czasem źle zapisany. Dawkowanie bywa uzdrawiające.
Muzyka na żywo to już pierwszy stopień raju. Nieważne czy jest to słynny (aczkolwiek mi do wtedy nieznany) Możdżer z Danielssonem w sali koncertowej w Goeteborgu czy koncert duetu na ulicach Kopenhagi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz